czwartek, 29 sierpnia 2013

Rozdział 5. Rozterka.

Leżę na łóżku na wpół przykryty pościelą . Dopiero co wróciłem z treningu i jestem potwornie zmęczony. A do tego jeszcze ta cała akcja z prezydentem i tym wyborem. Nie mam na nic sił. Próbuję usnąć ale zbyt dużo się dzieje. Za dużo myśli kumuluje się w głowie.
-Jonathan, chodź - Głos młodej dziewczyny wyrywa mnie z zamyślenia. To Struve. Rok starsza dziewczyna. Przyjaźnimy się od dawna.
Odpowiadam pomrukiem i zsuwam się z łóżka. Niepewnym krokiem kieruję się do jej łózka całkiem niedaleko mojego. Dywan drapie mnie w stopy, na których są jedynie skarpetki. Przysiadam obok niewysokiej, uśmiechniętej brunetki. Zawsze kiedy ją widzę uśmiech sam maluje mi się na twarzy. Może to coś więcej niż tylko przyjaźń ?
- Co znowu ? - Próbuję być poważny ale mi nie wychodzi i zaczynam się śmiać.
- Jest sprawa . Prezydent zmienił zasady nauczania. Zobacz sam - Podaje mi czarnego tableta. Też takiego mam. Przesuwa palcem po ekranie i pojawia się prezydent Parker. Zaczyna mowę. Nie chcę go słuchać. Zatrzymuję nagranie i przerzucam tableta na drugi koniec łóżka.
- Co się stało ? - Głos dziewczyny jest jest ściszony .
- Nic. Widziałem już . - Staram się o wymuszony uśmiech. Naprawdę nie chcę tego oglądać . Wiem wszystko co trzeba. Muszę się zgłosić. Muszę zginąć.
 - Reszta popołudnia jest wolna. Nie będziemy tu siedzieć. - Struve szturcha mnie w ramię.
- Gdzie chcesz iść. - Unoszę prawą brew i patrzę na dziewczynę.
- Greg, chodź. - Z łóżka kilka rzędów dalej podnosi się młody chłopak. Osiemnastoletni brunet z dość dużymi biodrami. Siada obok mnie.
- Siema. - Jego głos jest gruby. Znam go ale jakoś nigdy się z nim nie przyjaźniłem. Do głowy przychodzi mi straszna myśl. Albo ja albo on. Ktoś z nas zginie. Oboje zginiemy. Ma już osiemnaście lat więc w tym roku kończy szkolenie. Będziemy razem na arenie. Im więcej widzę ludzi w tym wieku tym bardziej nie chcę się zgłaszać. Ale muszę się zgłosić chociażby dla Struve. Wiem, że ona tego nie chce ale muszę. Nawet nie wiem jak jej to powiedzieć.
-Idziesz z nami ? - Struve wyrywa mnie z zamyślenia.
- Gdzie ? - Pytam ale głos nadal więźnie mi w gardle.
- Jeju, Jonathan. - Dziewczyna się śmieje. - Nigdy nie słuchasz .
Uśmiecham się w odpowiedzi.
- Ja, Greg, Stefani i kilka innych osób idziemy do parku. Idziesz czy nie ? - Głos Struve jest bardziej stanowczy.
- Nie. Nie mogę. Muszę ci coś powiedzieć. Ale nie teraz. - Wpatruje się w podłogę. Jak powiedzieć najważniejszej osobie w moim życiu. że za dwa dni muszę dokonać wybory, który rozdzieli nas na zawsze ? Po prostu nie potrafię.
- Przyjdę później - Struve wstaje i uśmiecha się niepewnie.


***

Chłodne powietrze rozwiewa mi włosy. Wpatruję się w gwizdy na niebie. Lubię tu chodzić . Dach Domu Szkoleń jest dobrym miejscem żeby się wyciszyć. Nie potrafię pozbierać myśli. Wybór, który zadecyduje o tym kto jedzie na arenę a kto nie jest już za dwa dni. Wszyscy spotkają się w wielkiej hali a trzech prowadzących poprowadzi ceremonię . Jeden dla każdego rocznika. I właśnie wtedy gdy ludzie z najwyższego rocznika będą się zgłaszać mam zgłosić się ja. Wiem, że do tego rocznika. Wiem, że właśnie tego chce prezydent Parker. Chce mojej śmierci bo tylko sprawiam kłopoty.

piątek, 23 sierpnia 2013

Rozdział 4. Kara.

   Pięciu strażników w czarnych mundurach prowadzi mnie prosto do Pałacu Prezydenckiego. Serce wali mi z taką siłą, że cała klatka piersiowa regularnie podskakuje. Boję się tego co zaraz będzie. Boję się kary, którą z pewnością dostanę.
  Z każdą sekundą coraz bardziej zbliżamy sie się do miejsca, które jest ostatnie na liście rzeczy, które mam zamiar odwiedzać. Ściska mnie w gardle a ręce trzęsą się mimiwolnie. Idę na samym tyle ale i tak mam wrażenie, że wszystkie oczy są skierowane na mnie. Mijamy różne domki, parki i sklepy. Jeden ze strażników wystukuje kod na desktopie przymocowanym do bramy. Bramy, która prowadzi d Pałacu Prezydenckiego. To faktycznie pałac. Budynek sam w sobie jest duży i marmurowy  wokół niego rozciągają się połacie trawy.
  Ścieżką usypaną z kamyków idziemy do drzwi pałacu. Są stare ale pożądnie wyonane. Chyba machoniowe.  Wchodzimy do środka i jeden ze strażników wypycha nie naprzód. Jestem tak zchwycony wystrojem tego pomiesczenia, że przystaję na chwilę. Wszystko jest w drewnie, marmurze i innych drogocennych materiałach. Złote żyrandole zwisaja z sufitu. Widzę kominek, w którym pali się ogień. Jego blask pada na marmurowe kafle. To zupełnie bez sensu bo nie jest ani zimno ani ciepło.
- Rusz się.- Wrzeszczy pogardliwie ten sam strażnik, który wypchnął mnie przed chwilą.
Bez słowa idę w kierunku, w którym mnie prowadzą. Ręka strażnika na moim ramieniu zaciska się z taką siłą, że cała drętwieje. Wolę się jednak nie odzywać i przemilczeć sprawę. Wchodzimy po schodach wyłożonych czerwoną wykładziną. Zdaje mi się, że się nie kończą a kiedy jesteśmy już na górze nie potrafię złapać oddechu.  Strażnicy narzucają tempo, więc nie mogę spowolnić. Tym tempem w pół minuty dochodzimy do czerwonych drzwi.
- Tutaj - Odzywa się chrapliwie mężczyzna w podeszłym wieku. Dziwię się, że takich starców biorą do tej roboty.
 - Ale, że co ? - Pytam ale głos mi się łamie ze strachu i pewnie nikt mnie nie słyszał.
- Co tu jest ? - Powtarzam pytanie tym razem stanowczo.
 - Twoja kara - Mówi z pogardą ten sam mężczyzna, który pierwszy odezwał się kiedy mnie złapali. Uśmiecha się szyderczo i otwiera przede mną drzwi do pokoju.  Wchodzę i od razu chcę wyjść. Za biurkiem siedzi prezydent. W życiu nie myślałem, że dojdzie do tego, że tutaj skończę.
- Usiądź wygodnie. - Mężczyzna zdaje się być uprzejmy ale wiem, że jest okrutny. Ręką wskazuje wytarty fotel. - A wy poczekajcie przed drzwiami. - zwraca się do strażników.
 Delikatnie siadam na fotelu. Ręce opieram o drewniane oparcie ale to nic nie daje. Cały  czas trzęsą się ze strachu.
 - Już wcześniej podejrzewaliśmy, że ktoś ucieka z miasta. Nie wiedzieliśmy jednak kto, gdzie kiedy, jak . Jednym słowem nie mieliśmy dowodów aby to potwierdzić. Teraz mamy. - Uśmiecha się szeroko i wpatruje we mnie swoje wielkie szare oczy.
- Przepraszam. To się więcej nie powtórzy. - Wypowiadam to przez zaciśnięte gardło i nie wiele z tego wychodzi.
- Co do tego to nie mam wątpliwości.  W tej części muru przez którą wyszedłeś zainstalujemy kamery. - Teraz przychodzi mi do głowy pytanie : Skąd wiedzieli, którą stroną muru uciekam ? To pytanie jest bez sensu. Już wcześniej były tam kamery ale nie mogli ujawnić nagrań. To by było naruszenie prywatności. Chcieli nie przyłapać na ty co robię. Czekali na właściwy moment. Tylko dlaczego akurat ten był właściwy ?
 - Nie wielka strata. - Mój głos jest tym razem bardziej twardy. Nie mogę pokazać, że się boję.
- Za to co zrobiłeś grozi ci surowa kara. - Mówi to tak jakby mu na tym zależało.
- A mogę wiedzieć już jaka bo śpieszy mi się na szkolenie. - Odzywam się tak jakbym mówił do jakiegoś gówniarza a nie do najważniejszej osoby tutaj. Trochę przegiąłem.
- Otóż to drogi chłopcze.- Wysuwa krzesło, wstaje i przysiada na blacie biurka koło mnie. - Aby skończyć nauczanie należy poddać się testom profesji. Następnie kilkadziesiąt zawodników z jednego rocznika stacza walkę o zwycięstwo i tylko kilku z nich potrafi wygrać i wrócić do domu. Każdy rocznik jest przyporządkowany w inne miejsce. W tym roku nagniemy trochę zasady. Otóż każdy będzie mógł wybrać czy pojedzie na arenę ze swoim rocznikiem czy też będzie wolał zgłosić się na ochotnika do innego, wyższego rocznika. - Kończy wypowiedź oblizaniem warg.
- Ale po co ? - Pytam z lekką goryczą w głosie.
- Po to abyś ty - nachyla się i palec wskazujący wciska w moją klatkę piersiową - zgłosił się na wyższy rocznik . - Uśmiecha się pod nosem i odchyla ode mnie.
- Co ? Dlaczego ? A jeżeli się nie zgłoszę to co mi pan zrobi. Nie może mnie pan wyrzucić z miasta za to, że nie chcę jechać na arenę z wyższym rocznikiem. To absurd. - Po prostu wypluwam mu te słowa prosto w twarz.
- Wtedy ucierpią twoi bliscy , a tego chyba nie chcesz panie Esther ? - Unosi lewą brew.
- Stawia mi pan ultimatum ? Mam wybrać między sobą a przyjaciółmi ? - Pytam go.
- Owszem . Albo zginiesz ty albo oni. - Śmieje się pod nosem.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Rozdział 3. Niebezpieczeństwo.

Zamykam mocno oczy i przyciskam się do ściany tak mocno, że bolą mnie łopatki. Nie, nie mogli po mnie przyjść. To nie może być prawda, ale to niestety jest prawda bo głosy są coraz wyraźniejsze. Są bliżej. Głosy dobiegają z drzwi przy których stoję.
- Sprawdź balkon, Stu .- Słyszę głęboki, męski głos. Mężczyzna wypowiada to tak chłodno, że mam ciarki na plecach. Energicznie odrywam się od ściany i rzucam do drugich drzwi. Tak samo białych i tak samo starych. Są zamknięte ale jednym mocnym szarpnięciem udaje mi się je otworzyć. Drzwi z zgrzytem odbijają się od ściany i zatrzaskują za mną. Jestem w niewielkiej kuchni ze ścianami pomalowanymi fioletową farbą. Pełno wisi tu zdjęć oprawionych w różnokolorowe ramki. Meble w kuchni są powywracane a w głównej ścianie jest wielka dziura. Mijam garnki i popękane kaflę i szybkim ruchem zmierzam w stronę jadalni. Otwieram drzwi najciszej jak potrafię i rozglądam się wokół. Nikogo nie ma, więc wchodzę . Na środku pokoju stoi stół z dziurawym obrusem, który sięga do podłogi. Jest tylko jedno krzesło a szyba w oknie wybita. Ze ścian już dawno zeszła farba i trudno mi ocenić jaki mają kolor. Słyszę za sobą kroki strażników. 
- Tędy szedł ! - Krzyczy jeden tak głośno, że mam ochotę się schować . I tak muszę się schować. Chwytam pierwszą rzecz, która nasunie mi się do ręki i rzucam w przeciwne drzwi. To chyba był wazon. Roztrzaskuje się z głośnym hukiem na podłodze a drzwi zaczynają się bujać. Opadam na ziemię i wczołguję się pod stół. Obrus jest na tyle długi żeby mnie zakryć. Popękane kafelki drażnią mi dłonie a kawałki betonu wbijają się w plecy. Natychmiast wpadają do jadalni strażnicy z bronią w ręku. Jest ich kilku, około pięciu. Trzech z nich wybiega przez drzwi, które jeszcze nie przestały się ruszać. Dwóch zostaje aby odpocząć. Przez nie wielką szparę w obrusie widzę, że jeden z nich opiera się o meblościankę, w której stoją równo poukładane talerze ozdobne. Większość z nich jest zniszczona. Drugi strażnik przysiadł na stopniu przy drzwiach z kuchni. Wystarczy, że wychyli głowę to mnie zobaczy. Mój kręgosłup jest w takiej pozycji, że z każdą chwilą boli coraz mocniej. Kawałki szkła i potłuczonych kafli wbijają się w ręce robiąc rany. Ale nie mogę się poruszyć, nie mogę upaść. Mam ochotę krzyczeć ale muszę siedzieć cicho. Z każdą chwilą coraz bardziej chcę się poddać i wyjść z ukrycia. Nie mogę, nie mogę, nie mogę. Powtarzam w myśli ale nie daje to dużo. Oddycham ciężko jednak mój oddech miesza się z oddechem strażników dlatego mnie nie słyszą. Sapią mocno z wysiłku. Nie rozmawiają, nic nie mówią. Słychać tylko świst wydychanego powietrza i dalekie kroki. Powoli przyzwyczajam się do bólu. Krew spływa mi z dłoni i to mnie uspokaja. Zamykam oczy i próbuję wyobrazić sobie dom. Ale nie Dom Szkoleń, myślę o prawdziwym domu. Tam gdzie każdy jest jest szczęśliwy, gdzie każdy ma rodzinę, szczęśliwą rodzinę. Nagle słyszę trzask i do jadalni wchodzi trzech strażników. Dwaj, którzy już tu byli raptownie wstają i robią skupione miny. 
- Nie ma go. Nigdzie go nie ma. - Mówi jeden z tych, którzy przyszli. Wypowiada te słowa z lekkim rozczarowaniem w tonie ale wiem, że szybko się nie poddadzą. 
- Na pewno tu jest. Nie wyszedłby bo obstawiliśmy cały budynek włączając w to schody przeciwpożarowe, po których rzekom się tutaj dostał. - Odpowiada mu ten sam chłodny głos, który słyszałem na balkonie. 
- No to szukać go. Pójdziemy tędy. - Wyrywa się chrapliwy głos a mężczyzna w siwych włosach wskazuje kierunek jednych z drzwi. Wybiegają jeden po drugim a ja jeszcze chwilę kulę się na ziemi. Powoli wyczołguję się spod stołu i podchodzę do blatu obok meblościanki. Mój wzrok opada na pokrwawione ręce. Wyciągam fragment mojej koszulki i delikatnie wycieram ręce. Piecze nie na tyle mocno żeby krzywić się bólu. Już po wszystkim. Nie ! Wcale nie po wszystkim ! Nie mam jak stąd uciec. Krzyczę na siebie w myślach. Gdybym tego ranka został w domu i darowałbym sobie te podróże, na pewno nie byłoby teraz żadnego problemu. Opamiętuję się się kiedy słyszę stłumione kroki strażników. Cicho wybiegam przez drzwi i jestem w salonie. Jest duży a na środku stoi wielka, zielona kanapa. Jest cała zdarta i pokryta kurzem . Obok niej leży przewalona komoda i stolik na kawę. Widzę drzwi na klatkę schodową więc podbiegam do nich ostrożnie. Wokół nie ma nikogo. Pewnie weszli do innego mieszkania. Tym lepiej dla mnie. Otwieram drzwi z lekkim zgrzytem ale to co widzę po ich otworzeniu wcale nie napawa mnie zachwytem. Strażnicy stają rządkiem wprost mnie a wszystkie lufy pistoletów są wycelowane w moi kierunku.
- Pan pójdzie z nami - Mówi kpiącym tonem mężczyzna a jego łysina poblaskuje w świetle promieni wschodzącego słońca.

Rozdział 2. Ucieczka.

Jestem już poza murami ale rozglądam się niepokojąco wokół . Nikogo nie ma. No bo niby czemu ktoś miałby być. Nie znam nikogo kto by był aż na tyle nie mądry aby opuszczać miasto bez pozwolenia. Owszem ale ja jestem inny.
  Szybkim truchtem zagłębiam się w ruiny miasta. Mijam stare budynki, które kiedyś były domami ale czas zamienił je w kupę gruzu. Ta część ruin jest bardziej zaniedbana od drugiej.W drugiej mieszkają wygnani. Nigdy nie spotkałem takiego ale wiem, że na pewno nie jeden z nich mnie tu widział. Są bardzo ostrożni i potrafią się kryć. Zresztą ja też potrafię jeśli nie liczyć tego, że nie potrafię wysiedzieć długo w jednym miejscu.
   Skręcam w boczną uliczkę i zatrzymuję się przy nie tak bardzo starej kamienicy. Podchodzę i stawiam jedną nogę na schodach przeciw pożarowych. Często tu przychodzę . Lubię to miejsce. Dla pewności rozglądam się wokoł ale i tak nikogo nie ma . Wchodzę całkiem na platformę a ona cicho trzeszczy pod moimi stopami. Schody bięgną aż do samego dachu więc mogę wejść na każde piętro budynku. Ja jednak zawsze wybieram dach. Skoro i tak łamię przepisy to wolę więcej adrenaliny.
 Szybko wbiegam na samą górę a schody z każdym wyższym piętrem trzeszczą coraz głośniej.  Dochodzę na samą górę a wiatr zaczyna mirozwiewać ciemno brązowe włosy. Szybkim ruchem wskakuję na dach i zaczynem biec. Biegnę, biegnę coraz szybciej aż dobiegam do końca dachu i wielkim skokiem przeskakuję na sąsiedni budynek. Lot nie trwa długo ale próbuję rozkoszować się tą chwilą na tyle ile mogę. Moje stopy lekko opadają na betonową posadzkę po czym zaczynam znów biec. Ten budynek na sporo murków oddzielających dawne tarasy od siebie. Szybkimi ruchami przeskakuję przez nie aż kończą się i zbliżam się do kolejnego odstępu między budynkami. Płynnym ruchem wybijam się z murka przelatuję na przez kolejną przepaść. Adrenalina kumuluję mi się w
głowie więc muszę się zatrzymać na kolejnym budynku. Opadam z lekkim stukotem i mimowolnie przewracam się na plecy . Zaczynam się śmiać a mój głos z echem rozchodzi się między kamienicami. Jednym ruchem wstaję i przysiadam na betonowym murku. Muszę odpocząć bo od biegu i skoków żyły zaczynają mi mocno pulsować. Głód także się nasila więc z kieszeni wyciągam mój pakunek. Odwijam folię a zapach świeżych bułek roznosi się w powietrzu . Z kieszeni wyciągam stary scyzoryk, który dawno temu znalazłem w jakimś opuszczonym garażu. Scyzorykiem odkrajam plaster sera i nakładam go na bułkę . Robię tak wielkiego gryza, że zostaje mi tylko połowa bułki. Wystarczają mi dwie minuty żeby ją zjeść i spakować resztkę sera do folii.
  Wstaję a podmuch ciepłego powietrza plącze mi włosy. Są zdecydowanie za długie. Ale i tak nie mam zamiaru ich obcinać. Lekko przeczesuję je dłonią posuwam się do krawędzi budynku. Pode mną rozciąga się pasmo balkonów więc opuszczam się na najbliższy. Nawet kiedy wiszę całkiem nad balkonem i tak pode mną jest jeszcze metr lub półtora do ziemi. Cicho skaczę i podpieram się dłońmi o podłogę. Wstaję z biało szarych kafli, które pokrywają całą powierzchnię balkonu i kieruję się w stronę drewnianych drzwi pomalowanych na biało. Już chwytam klamkę kiedy z wnętrza budynku słyszę głosy. To głosy strażników z naszego miasta. Wiedzą, że uciekłem. Nie jestem już bezpieczny.

Rozdział 1. Początek.

Budzę się wcześnie rano. Leżę na górze łóżka piętrowego z lewej strony wielkiego pokoju. Takie pokoje są tu  trzy a w każdym po około piętnaście dwupiętrowych łóżek, czyli po trzydzieści dzieciaków w wieku od dziesięciu do osiemnastu lat. Dzieci poniżej dziesiątki śpią osobno. Pomieszczenie, w którym śpimy jest ogromne. Jest jeszcze wiele takich pomieszczeń jak na przykład jadalnia, kuchnia czy łazienka wszystko to mieści się wielkim Domu Szkoleń. Dom Szkoleń to budynek zbudowany na skraju naszego miasta, miasta Hebrews. Nazwa tego miasta i jego położenie pochodzą od Rendwick'a Baxwoll'a, założyciela miasta. Leży ono w miejscu, gdzie kiedyś był Nowy York .  Rendwick był Hebrajczykiem a kiedyś najwięcej ich żyło właśnie tu. Stąd właśnie nazwa "Hebrews". Nasze miasto jest prawdopodobnie jedynym na ziemi. Istnieją legendy, że w Ameryce Południowej powstało państwo Nineveh. Osobiście w to wątpię ale są tu tacy, którzy wierzą, że to prawda. Jak na jedyne miasto na ziemi, Hebrews nie jest duże. Zajmuje połowę Nowego Yorku a druga połowa jest zamieszkana przez wygnanych. Wygnani to ci, którzy popełnili zbrodnię lub naruszyli jakiekolwiek prawa. W naszym mieście oprócz Domu Szkoleń są jeszcze domy i wielkie apartamenty. Na wzgórzu, niedaleko Domu Szkoleń wznosi się jeden z tych apartamentów. W nim mieszkają najważniejsi ludzie czyli przede wszystkim prezydent naszego miasta, Timothy Parker. Nazwa Domu Szkolenia wzięła się od tego,że tam się szkolimy. Szkolenie to jedyny cel naszego życia. Codziennie mamy szkolenia aby w wieku, od piętnastu do osiemnastu lat wyjść na arenę, z której tylko nieliczni mogą powrócić.


***

Powoli odgarniam kołdrę i siadam nieprzytomnie na łóżku. Rozglądam się wokół. Wszyscy jeszcze śpią, więc mam szanse wymknąć się niezauważony . Prawie codziennie rano opuszczam Dom Szkoleń i idę tam gdzie nikogo nie spotkam, czyli poza mury miasta. Sprawia mi to wielką satysfakcję chociaż wiem, że mogę za to ponieść poważne konsekwencje. Jednak jak dotąd to nikt jeszcze się nie dowiedział. 
 Powoli opuszczam się z górnego poziomu łóżka aby nikogo nie obudzić. Staję na miękkim dywanie i otwieram szufladę z ubraniami . Po cichu wyciągam szary dres, biały podkoszulek i czarne trampki. Szybko ściągam przepoconą piżamę i zastępuję ją nowymi ubraniami. Kieruję się do dość dużych drewnianych drzwi na środku sali. Udaje mi przejść nikogo nie budząc i po cichu wymknąć z sali. Idę wzdłuż korytarza i zatrzymuję się dopiero przy kuchni. Wchodzę do środa i nikogo nie widzę . Nie ma jeszcze kucharek, więc musi być bardzo wcześnie. Spoglądam na zegarek od piekarnika i widzę, że jest 5:30. Mam godzinę, ponieważ o 6:30 jest zbiórka przed salą treningową. Powoli otwieram lodówkę i badam wzrokiem jej zawartość. Przed sobą mam pełno jedzenia. Najchętniej załadowałbym kieszenie na maksa ale na pewno ktoś potem zauważy zniknięcie tylu produktów. Po chwili biorę do ręki ser. Tak, mogę go wziąć. Nikt nie będzie mnie karał za kawałek sera. Zamykam lodówkę i otwieram chlebak. Wyciągam dwie bułki i pakuję wszystko do foli. Folię wraz z zawartością chowam do kieszeni. Teraz kieruję się do wyjścia. Po cichu otwieram wielkie drzwi od głównego wejścia i delikatnie zbiegam po schodkach. Przechodzę dziesięć metrów ścieżką usypaną z kamyczków i przeskakuję przez ogrodzenie. Jestem już poza terenem Domu Szkoleń. Stąd blisko jest do murów miasta. Przez cały czas idę wąskim chodnikiem. Po chwili jestem już przy murach. Podchodzę blisko i od razu zaczynam się wspinać Idzie mi to sprawnie i szybko. Mija pół minuty i już jestem na górze. Zaradnie omijam drut kolczasty i zabieram się do schodzenia. Kiedy jestem w połowie drogi, zeskakuję wprost na beton. Jestem teraz na ulicy a wokół mnie rozciąga się pasmo sklepów, domów, parków i innych rzeczy. Czuję się wolny. Wolny od tego całego Hebrews. Najchętniej uciekłbym stamtąd i nie wrócił jednak nie wiem czy byłoby to możliwe. 

Wstęp

Świat, w którym każdy rodzi się tylko po to aby walczyć . Szkoli się po to aby przeżyć. Żyje w strachu przed tym co przyniesie kolejny dzień . Nie ma już tych rzeczy, które były kiedyś. Minęło wiele czasu od kiedy świat był podzielony na państwa, a każdym rządził inny prezydent. Tutaj jest tylko jedno państwo i jeden prezydent. To państwo nazywa się Hebrews, a człowiek, który nim włada to Timothy Parker. Nikt nie znajduje się tam przypadkowo . Jeżeli urodził się i nadal żyje to znaczy, że jest potrzebny. Jeżeli znajdzie swoją profesję i przejdzie męki na Arenie to znaczy, że nadaje się do tego by dalej żyć. Losy 15-letniego Jonathana Esthera odmienią się na zawsze . Tylko on będzie mógł zadecydować o swoim życiu lub śmierci. Przekona się, że stać go na więcej niż by pomyślał . Przejdzie przez niewyobrażalnie ciężkie i trudne męki na Arenie i dokona niedokonalnego . Jako jedyny z profesji łuczników stoczy walkę z innymi, o wiele lepszymi zawodnikami. Czy w okrutnym i bezlitosnym świecie znajdzie się miejsce na przyjaźń lub jakiekolwiek sojusze ? Tego nikt nie może zapewnić ...